czwartek, 26 sierpnia 2010

Tatry - Rysy - 2499m

Lipiec 2010. Tak więc na koniec przygody z KGP zostawiłem sobie najniższy i najwyższy szczyt. Nie chodziło tym razem o podziwianie Tatr, a o ukoronowanie całego przedsięwzięcia. Wypad na Rysy zajął dwa dni. Wybrałem najłatwiejszą opcję. Zakopane, bus na Słowację, tzw. elektriczka i można się wspinać po skałkach. Wszystko zgodnie z planem. Był tylko jeden moment zawahania, podczas deszczu. Nie chciałem ryzykować wchodzenia po śliskich kamieniach na szczyt, ale na szczęście deszcz ustał, a słońce zdążyło mnie dosuszyć mniej więcej w okolicach szczytu, na który dotarłem parę minut po 21. Kilka zdjęć i zejście do schroniska po słowackiej stronie. Sen, a potem kolejna łamigłówka logistyczna, dobrać tempo tak, żeby zdążyć na wszystkie połączenia. Udało się. Zdobyłem Koronę :).

Góry Świętokrzyskie - Łysica - 612m

Maj 2010. A więc 2,5 roku przerwy. Szkoda byłoby jednak nie dokończyć przygody związanej z KGP. Jak widać na zdjęciu zdążyłem się już upodobnić do górsko-leśnego krajobrazu kolorystycznie. Znowu rower. Nowością był nocny wjazd w deszczu. Pierwszy raz zdarzyło mi się nie spać w ogóle. Momentami to było właściwie wnoszenie roweru po śliskich skałkach, ale do pewnego momentu się przydał. Przypomniały o sobie owady sprzed 4 lat, ale tym razem byłem zaopatrzony w antyperspirant, ha! Na szczycie ok. 23.00. Potem już było za ciemno na jazdę, ale światło rowerowe się przydało przy schodzeniu. Aż do drogi. Ulewa. Momentami trzeba było się zatrzymywać tu i ówdzie, żeby nie przemoczyć się do suchej nitki. I tak 20km nocnej jazdy do Kielc, stamtąd pociąg.

Masyw Ślęży - Ślęża - 718m

Lipiec 2007. A więc znowu pół roku przerwy. Tym razem jednak znalazło się kilka osób na wypad. Dla urozmaicenia - rowerowy. Upał 36 stopni Celsjusza. Rower pożyczony, niewygodny, za duży. Do samej Ślęży dojechaliśmy, ale było tak męcząco, że gdzie to tylko było możliwe, zatrzymywaliśmy się na lody albo coś zimnego do picia. I tu trochę porażka. Rowery zostawiliśmy u jakiegoś gospodarza przed wejściem na pierwsze stromizny. Ślęża zdobyta, ale do poprawy. Okazja nadarzyła się rok później. Tym razem rowery znalazły się na szczycie.

Beskid Niski - Lackowa - 997m

Luty 2007. Są tacy, którzy twierdzą, że to góry Beskidu Niskiego pełnią dziś taką funkcję jak niegdyś Bieszczady. Mnoga ilość mało uczęszczanych i słabo zagospodarowanych szlaków. Są daleko zarówno od Bieszczad jak i Beskidu Sądeckiego. Niełatwo się tam dostać z Wrocławia, zwłaszcza zimą. Jeśli już to pociągiem do Krynicy. Tym razem nawet nie starałem się o współtowarzyszy - poza tym czułem się górsko samowystarczalny. Rejon z grubsza znałem. Znowu zabrałem narty i kijki.
Utrudniłem sobie nieco zabawę zaczynając z okolic Piwnicznej, w założeniu miało to być zachowanie ciągłości w górach od zachodu na wschód z przerwą jedynie na Bieszczady i Góry Świętokrzyskie, które są dość odosobnione. Zadanie okazało się jednak trudniejsze. Narty nadal się nie sprawdzały. Na namiot się nie nastawiałem, za dużo balastu, trzeba było tylko dotrzeć do schroniska. Ale nie wytrzymałem, nie dotarłem. Ok. godziny 22 natrafiłem na wiatę, w której postanowiłem przeczekać mroźną noc. Próbowałem spać, ale było tak zimno, że ledwie było to możliwe. Po ok. 4 godzinach "snu" stwierdziłem, że lepiej się poruszać niż marznąć. Ok. trzeciej w nocy wyszedłem na zewnątrz. O dziwo nie było zupełnie ciemno. Jednym z ciekawszych doznań górskich był dla mnie widok rozświetlonej we mgle łuny nad którąś z pobliskich miejscowości. Zorza polarna to to nie była, ale doznanie i tak trudne do powtórzenia. Oczywiście żadne zdjęcie nie miało prawa dobrze wyjść w tych warunkach niestety. Rano doszedłem do Krynicy. Wreszcie przydały się narty na ok. 3km-owy zjazd, ale zmarznięte nogi jeszcze bardziej się przy tym zmęczyły. Z Krynicy dwa busy jak najbliżej Lackowej - do Mochnaczki Niżnej. I wyścig z czasem. Lackowa zimą jest naprawdę trudna, miejscami stromizna była prawie nie do pokonania, ale pomagały kijki. Po dotarciu na szczyt zrobiło się słonecznie. Trochę to pomogło. W drodze powrotnej (miejscami było to raczej ześlizgiwanie się po stromiźnie), odczułem jeszcze przemoczone buty od środka, na zewnątrz natomiast skorupy lodowe. Na płaskim udało się przyspieszyć i pozostało tylko czekać czy ostatni PKS przyjedzie czy sobie odpuści... przyjechał.

Góry Kaczawskie - Skopiec - 724m

Styczeń 2007. Niełatwo było znaleźć ludzi do zimowego wypadu w dość przeciętne jakościowo góry. Zatem - nie znalazłem. Więc była to kolejna okazja do sprawdzenia się w nowych okolicznościach - samotnej wyprawy zimowej. Dodatkowo zaopatrzony w krótkie short-carvingowe narty przerobione na pseudo-tourowe - z wiązaniami tourowymi i fokami. Narty można było przypiąć do plecaka podczas wchodzenia i nawet umieszczone na nim w poprzek nie utrudniały podchodzenia. Nie sprawdziło się to jakoś nadzwyczajnie, ale zawsze coś nowego. Pomagały za to kijki trekkingowe. Nowością było również dla mnie spanie w namiocie na śniegu, temperatura nieznacznie minusowa. Ciągle są problemy z rozstrzygnięciem, który ze szczytów Gór Kaczawskich jest wyższy - Skopiec czy Baraniec. Na wszelki wypadek wszedłem na dwa. I to tyle w tym temacie.

Góry Izerskie - Wysoka Kopa - 1126m

Październik 2006. Trudno mi coś ciekawego powiedzieć o Górach Izerskich. Nic nowego dla mnie się tu nie wydarzyło. Podobno są tu ciekawe trasy do uprawiania narciarstwa biegowego. W Izery wybrałem się z większą grupą wycieczkową, w której było dwoje znajomych, do pewnego momentu szliśmy więc razem. Potem jednak realizowałem swój plan. Od Szklarskiej Poręby, przez Wysoką Kopę do Świeradowa na PKS z powrotem do Szklarskiej. Zwykły jednodniowy trip, ale 23 szczyt KGP zdobyty i koniec był już coraz bliżej.

Pieniny - Wysoka - 1050m

(Czerwiec 2006). Po przebudzeniu i zmuszeniu się do złożenia plecaka siłą woli, plan był prosty - PKS do Krościenka i bez pośpiechu wczłapać się na Trzy Korony. Miał to być odpoczynek po trzech dniach dość dużego wysiłku. I wszystko szło zgodnie z planem, z wyjątkiem faktu, że dopiero na szczycie Trzech Koron zorientowałem się, że to wcale nie jest najwyższy szczyt Pienin. Trzy Korony są popularne, dość mocno rozreklamowane i dałem się zwieść pozorom. Szybki plan działania, ok, da się zrobić. Zbiegłem z powrotem do Krościenka i... spóźniłem się kilkanaście sekund na PKS do miejscowości Jaworki niedaleko wąwozu Homole. Na następny trzeba było czekać długo, nie pamiętam czy pół godziny, czy około 2 godzin. W każdym razie przez ten czas spróbowałem odpocząć, uzupełnić płyny. Na żadną górę nie wszedłem nigdy tak szybko jak na Wysoką, a już na pewno tak szybko z żadnej nie zbiegałem. Udało się jednak zdążyć na połączenia Jaworki - Szczawnica i Szczawnica - Nowy Sącz a stamtąd jakoś do Wrocławia. Najtrudniejsza była logistyka, ale się udało.

Gorce - Turbacz - 1310m

(Czerwiec 2006). Nazajutrz od rana bardzo słonecznie. Dlatego warto było się spieszyć i pokonać jak najwięcej kilometrów, gdy jeszcze nie było tak gorąco. Upału nie dało się jednak ominąć. Oprócz dużej ilości płazów i gadów (w tym zdarzały się żmije) na szlaku oraz problemów z jego odnalezieniem miejscami, pojawił się problem bólu barków i ramion spowodowany upałem, obcieraniem plecaka w tych okolicach. Z potem wydzielała się duża ilość soli, która wdzierała się w poobcierane barki. Jak sobie przypomnę, to jeszcze dziś czuję charakterystyczne szczypanie.
Po prawej widok zasolonej koszulki, brrr. Co do samego dnia wyprawy, to więcej problemów w zasadzie nie było. Widoki były momentami niesamowite, z niektórych szczytów widać było Tatry, a podejścia nie były strome. Na Turbaczu często zjawiają się rowerzyści, choć jak na rower, jest dosyć wysoko. Problemem był też fakt, że przez ok. 24km marszu nie było żadnej nawet najmniejszej wioski, w której można by uzupełnić zapas wody (lub/i kolorowych napojów lekko słodkich albo izotonicznych) i jedzenia. Ale dotoczyłem się jakoś do trasy Nowy Targ - Szczawnica i rozbiłem obóz.

Beskid Wyspowy - Mogielica - 1173m

(Czerwiec 2006). Rano wstałem dość wypoczęty. Osy okazały się niegroźne. Pojawił się jednak problem z niedoborem czasu. Było jasne, że trzeba się spieszyć mimo, że nie miałem ustalonego miejsca docelowego. Trzeba było dojść jak najdalej się dało. Samotne poruszanie się po górach daje tą przewagę, że można iść własnym tempem. Najczęściej przyspiesza to marsz, chyba że trafi się na zgrane towarzystwo z wyśrubowanymi już rekordami. Mogielica kojarzyć mi się będzie z dość wysokimi paprociami na szlaku. Rzadko mi się zdarzało spotkać taką roślinność w jednolitym zestawieniu. No i z drewnianym krzyżem na szczycie. Tego dnia szedłem do oporu i rozbiłem namiot gdzieś w okolicy Lubomierza. Przebyłem ok. 40km z czego ok. 27km pieszo i resztę PKSem, skoro tylko była taka możliwość. Istotne było nadrabianie czasu.

Beskid Makowski - Lubomir - 912m

Czerwiec 2006. A więc pół roku przerwy spowodowanej wysypywaniem się składu do górskich wypraw. Nie zamierzałem jednak czekać i spróbowałem nadrobić nieco straconego czasu. Wyprawa na Lubomir to początek 4-dniowej misji zdobycia 4-ech kolejnych szczytów. Pociąg -> Jordanów, PKS -> Pcim i stamtąd na zachód. Samo wejście na Lubomir nie mogło być problemem, zwykła górka, na którą da się wjechać rowerem. Ale później zaczęły się schody. Brak snu przez 36 godzin odezwał się wraz z nadchodzącym deszczem ok. godziny 14.00, a więc zdecydowanie za wcześnie na odpoczynek, ale i tak zasypiałem na stojąco. Po drodze stała sobie jakaś wiata, jedna z tych rzadziej odwiedzanych i nie zagospodarowana. Przynajmniej przez ludzi, bo osy urządziły sobie tam całkiem wygodne lokum. Zasnąłem z głową pół metra od takiego gniazda, wiedziałem, że tam jest, ale nie dało się ułożyć tak, żeby na żadne nie trafić.

Beskid Sądecki - Radziejowa - 1262m

Grudzień 2005. Ta sama pora jak z zeszłym roku w Górach Opawskich. Dwa dni pomiędzy świętami a Sylwestrem. Ciemno, zimno, śnieżnie, grząsko i momentami niebezpiecznie. Szczegółów nie pamiętam, ale też trudno żeby w tych warunkach szczegóły były ważne. Letnią porą Beskid Sądecki wygląda zupełnie inaczej. Pociąg do Rytra w kierunku na Krynicę i w śnieg, momentami po pośladki, ale wystarczyło zejść ze szlaku żeby zapaść się po łokcie. Najbezpieczniej było chodzić po śladach narciarzy biegowych, ale te ślady często się urywały. Na szczęście pierwszego dnia nie padało. Radziejową dopadliśmy jakieś 2 godziny przed zmrokiem. I zastanawialiśmy się czy damy radę dojść do schroniska. Z tym, że nie bardzo było się nad czym zastanawiać. Było nas 5 osób, ale każdy szedł swoim tempem i myślał o swoich problemach. Raczej nie było ryzyka, że komuś coś się stanie ani że się zgubi. Widoki były niesamowite, ewidentnie kojarzące się z Laponią. Czasami  słychać było charakterystyczny trzask łamiących się drzew iglastych, czasami  leżały takie na naszym szlaku. W końcu schronisko. Ja zasnąłem od razu. Zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia przeszliśmy po ok. 10km, a drugi dzień wyglądał podobnie jak pierwszy. Z tym, że innym szlakiem i do innej stacji PKP - Piwnicznej.

Karkonosze - Śnieżka - 1602m

Październik 2005. Karkonoszy właściwie przedstawiać nie trzeba. Szlaki dość dobrze oznakowane, w czeskim stylu, ale i główne szlaki są na tyle szerokie, że nie trzeba się specjalnie zagłębiać w mapę, co najwyżej dla kontroli czasów przejść. A czas akurat gonił.
Ze Szklarskiej Poręby na południe w okolice Hali Szrenickiej trudno nie trafić. Problemy zaczęły się wraz z silnym wiatrem i gęstą mgłą i mżawką, miejscami ograniczającą widoczność na ok. 5 metrów, czyli w zasadzie sensowne było spoglądanie jedynie na drogę, żadnego podziwiania widoków. Warunki atmosferyczne spowolniły mnie bardzo (a pierwszy raz na trasie KGP byłem sam), przez co do schroniska Samotnia trafiłem z 4-godzinnym opóźnieniem względem planów. A plan był taki, żeby dotrzeć tam przed zmrokiem. Łatwo się domyślić, że te 4 godziny to ostrożne chodzenie po ciemku (czołówka pozwalała przynajmniej dojrzeć podłoże).
4 godziny snu i trzeba było ruszać dalej w kierunku Śnieżki, na której szczycie znalazłem się ok. 5.30 nad ranem, chociaż w rzeczywistości było dalej ciemno jak w środku nocy. Znowu mżawka i dodatkowo silny wiatr podczas zejścia, a schodziłem bardziej stromym szlakiem, zaopatrzonym w łańcuchy. Wiatr czasem wręcz cofał. Na szczęście zaczęło świtać i do przedpołudnia pogoda się ustabilizowała. Do Karpacza dotarłem zatem o dziwo 2 godziny wcześniej niż zakładałem. Myślę, że przez całe życie nie da się nauczyć gór.

Góry Orlickie - Orlica - 1084m

(Czerwiec 2006). A zatem pozostało zebranie się z rana, złożenie namiotu jak najszybciej, żeby uniknąć owadów i w drogę. Właściwie trudno ocenić dlaczego Góry Orlickie wyodrębniono jako oddzielne pasmo w Polsce. Właściwie są to czeskie góry z niewielkim fragmentem po stronie polskiej i granicznym szczytem - Orlicą. Tego dnia do przejścia było ok. 25km. Zazwyczaj nawet przy dłuższych wyprawach drugi dzień okazywał się krytyczny. Pojawiały się pierwsze niedogodności, odciski i inne bolączki, od których zależało powodzenie dalszej części tripu. Do Zieleńca szło całkiem nieźle. Jeden z nas chciał zrezygnować z ataku na Orlicę i poczekać w cieniu na powrót reszty, ale ostatecznie wszyscy ją zdobyliśmy po krótkim odpoczynku. I dalej już z górki do Duszników-Zdroju.

Góry Bystrzyckie - Jagodna - 977m

Czerwiec 2005. Po 14 szczytach KGP zdobytych, rozpoczęła się druga połówka. Doświadczenie coraz większe. Cóż może nas jeszcze zaskoczyć? Zwłaszcza w lato. Wiadomo było, że będzie gorąco. Nie lubię tego. PKP do Bystrzycy Kłodzkiej. Nie chciało nam się nawet specjalnie zaglądać do mapy, skracaliśmy sobie nieco drogę poza szlakami, ale w końcu wylądowaliśmy nie wiadomo gdzie, w jakichś kolczastych zaroślach. Po uporaniu się z nimi, przyszła kolej na bagna i moczary, całe szczęście że nie padało, bo po prostu nie dałoby się nigdzie dojść. W najtrudniejszych miejscach przejście ułatwiały drewniane mosty, ale źle postawiona noga, to noga co najmniej do połowy kolana w błocie, wystarczy się raz pomylić i komfort w mokrych butach mocno spada. Dużym problemem okazały się w tych warunkach chmary różnorakich owadów. Najgorsze były małe, gryzące muszki. Jagodną zdobyliśmy na przełaj przez kolczaste krzaczory. Na drugi dzień okazało się że na akurat tą odmianę krwiożerczych muszek jestem uczulony, bo swędziało przez ok. 1,5 miesiąca. Dziś wiem, że najlepiej na owady działa zwykły antyperspirant. Najlepiej nosić go w kieszeni i spryskiwać się nim od czasu do czasu od stóp do głów.

Rudawy Janowickie - Skalnik - 945m

Kwiecień 2005. Górskie wypady jedno- czy dwudniowe stały się standardem i idealnym wypełniaczem weekendów. Tym razem przyszedł czas na Rudawy Janowickie i najwyższy szczyt Skalnik. Pogoda jak na zamówienie. Nie gorąco, temp. ok 20 stopni Celsjusza. Nie powinno być niespodzianek i właściwie nie było. Widok taki jak na zdjęciu z lewej to w Rudawach Janowickich standard a fakt, że jest tak prawie przez cały czas na południe od Janowic Wielkich dodatkowo każe zapisać owe pasmo górskie jako unikatowe. Cały dzień pochmurno, ale bez opadów - jak dla mnie ideał. Po 17-18km można było się położyć do namiotu bez specjalnego zmęczenia.
Drugiego dnia bez zmian. Trzeba było tylko zmienić kierunek na północny. Po drodze dość dobrze zachowany zamek. Zdarzały się kamieniste podejścia. Można było spotkać rowerzystów zjeżdżających po dość stromych ścieżkach, osobiście chyba bym nawet nie spróbował, widząc toczące się kamienie spod kół dużo szybciej niż zjeżdżających rowerzystów. Pewnie to jednak kwestia wprawy i przyzwyczajenia. No, jeszcze kawałek i PKP Trzcińsko. Polecam Rudawy Janowickie na weekendowy wypad.

Góry Kamienne - Waligóra - 936m

Marzec 2005. Co nie udało się miesiąc temu, musiało się udać tym razem. Marzec to chyba najlepszy miesiąc na wypad w góry, jeśli chce się chodzić po śniegu w Polsce. Jest mocno ubity, ale jeszcze nie topnieje. Chodzi się wygodnie, miękko, można uzyskać tempo do 3km/h, ale gdy zdarzy się obszar zwalonych drzew - znacznie opóźnia to marsz i należy brać pod uwagę przy szacowaniu czasów przejść. Osobiście (z doświadczenia) nie zakładam, że w zimę przejdę więcej niż 12-13km w jeden dzień po szlakach. W polskich górach szlak zgubi się wręcz na pewno przynajmniej raz dziennie i trzeba to chyba traktować po prostu jako atrakcję. Z Wałbrzycha złapaliśmy stopa do Rybnicy Leśnej. Dalej szło się bardzo przyjemnie, aż na samą Waligórę, mijając po drodze schronisko Andrzejówka. Wejście choć strome, nawet zimą dość łatwe i krótkie. Prawie nie czuło się zmęczenia. Najbardziej przeszkadzało słońce, nieprzyzwyczajona i dość jednak zmarznięta skóra nagle zaczęła się opalać, unikalne zimowe uczucie. Widoki jak na załączonych obrazkach - najciekawsze były zaśnieżone choinki.Wszystko szło właściwie zgodnie z planem. Jedyny problem stanowiło zapadanie się w śnieg w miejscach ocienionych oraz zeszłe lawiny. Pogoda była na tyle stabilna, że trudno było się spodziewać lawin akurat w zastałych warunkach, ale stromizny, które trzeba było pokonać w poprzek (łatwo o poślizgnięcie) sięgały 45 stopni. I tak do wieczora było sporo czasu na podziwianie widoków i robienie zdjęć. Całość zajęła ok.8-9 godzin. Do Jedliny Zdroju doszliśmy o wyznaczonej wcześniej porze.

Góry Wałbrzyskie - Chełmiec - 869m

Luty 2005. Styczeń odpuściliśmy na sesję. Robiliśmy się już nieco bardziej doświadczeni i sprzętu było coraz więcej i coraz lepszego. Tym razem postanowiliśmy zmierzyć się z dość trudnymi warunkami z premedytacją. Prognoza pogody na ten dzień to -33 stopnie Celsjusza temperatury odczuwalnej. Po dotarciu do Boguszowa-Gorc okazało się, że czyste niebo i słońce łagodziło niedogodności temperaturowe. Mimo wszystko wejście na Chełmiec się przedłużyło. Nadrobiliśmy jednak zejściem i zdecydowaliśmy, że podejmiemy jeszcze próbę dotarcia do Gór Kamiennych i zdobycie Waligóry. Trzeba było znaleźć nocleg i może się uda. Niestety największe problemy nie były spowodowane zimnem, ale tym, że zdradziecko lśniące słońce zdawało się na nas nie czekać i zachodziło czym prędzej. Dodatkowy problem to fakt zapadania się co najmniej po kolana w śniegu, co nie stanowiło bariery nie do przejścia, ale opóźniało marsz do 0,5km/h. W niektórych miejscach trzeba było się przeczołgać, żeby nie utknąć głęboko w śniegu - nie byliśmy na to przygotowani. Noc zastała nas nie wiadomo gdzie. Szlak zgubiliśmy dawno, wsłuchiwaliśmy się tylko w odgłosy jadących samochodów i mieliśmy nadzieję, że droga jest blisko. Może to wszystko brzmi jak z powieści J.O.Curwooda, ale nie czuliśmy się w jakimś wielkim niebezpieczeństwie, wilki i kłusownicy byli w tych stronach mniej prawdopodobni. Nie pamiętam jak znaleźliśmy się w Wałbrzychu, chyba po prostu drogą pieszo, a potem jakoś komunikacją miejską w Wałbrzychu nie martwiąc się specjalnie brakiem biletów na PKP. To był jedyny trip, kiedy nie udało się zrealizować założonego planu.

Góry Opawskie - Biskupia Kopa - 889m

Grudzień 2004. Tym razem przygotowani na warunki zimowe, ale na początku było bardzo jesiennie i to od tej najgorszej strony, deszcz, ulewa wręcz i zimno. I to od samego początku po dotarciu do Prudnika. W dodatku jeden z najkrótszych dni w roku kazał trzymać się ściśle planu. Planu, który niestety szybko zamókł. Jak zwykle cięcie po kosztach spowodowało, że nie zaopatrzyliśmy się w normalną mapę, a jedynie w poglądową wydrukowaną z netu (o GPSach jeszcze wtedy nikt nie myślał). Trasa nie miała być długa, ale było błotniście, dość nieprzyjemnie. Szybko dotarliśmy do Głuchołazów, które jednak całkowicie w nocy trzeba było przejść na drugi koniec do upragnionego noclegu. Suszenie, sen i w drogę na Biskupią Kopę dnia następnego. Na ok. 700m zaczął się śnieg. Cały czas padało (śnieg z deszczem) i było nieprzyjemnie zimno. Wreszcie Biskupia Kopa i wracamy inną trasą, jak się okazało już śnieżną i bez opadów z powrotem do Głuchołazów i na PKS z tamtejszego rynku.

Góry Bialskie - Rudawiec - 1112m

(Listopad 2004). Nazajutrz, oprócz łatwych do przewidzenia problemów wynikających z przemarznięcia, był jeszcze jeden - zamarznięta woda w butelkach, do tego stopnia, że nawet kropelki nie dało się  wydusić bez rozkruszania. Łatwiej było jeść śnieg w ostateczności. Mimo wszystko temperatura odczuwalna nie była aż tak nieznośna. Udało się tego dnia przejść ok. 23km po śniegu, bez zimowego sprzętu w dość znośnych warunkach. Było nieco problemów ze zwalonymi drzewami przy podejściu na Rudawiec, ale obyło się bez większych strat czasowych. Do ok. godziny 17 udało się doczłapać do Stronia Śląskiego, potem PKS do Kłodzka i PKP do Wrocławia. Były to jedne z ciekawszych i unikatowych przygód na drodze do KGP.

Góry Złote - Kowadło - 989m

Listopad 2004. Pierwszy jesienno-zimowy trip. Tzn. z założenia miał być jesienny, ale po prostu spadł śnieg. Pobudka ok. 4.40. Szybkie pakowanie. Tramwaj, pociąg, już standardowo. Kłodzko, na początek trochę zwiedzania miasta, ale mało czasu. Na szlak na Wschód.
Pogoda typowo późno-jesienna, szaro&ponuro, za to przy odpowiednim tempie wędrówki, odpowiednia temperatura i wilgotność do szybkiego przemieszczania się. Po południu spadł pierwszy śnieg, bardzo źle wróżący. Nie mieliśmy zaplanowanego noclegu. W pamięci jedynie doświadczenia, że zawsze się wszystko udawało. W dodatku bardzo ciekawe widoki, ruiny zamków, które kazały się przy nich zatrzymywać. Wychodziły nam ciekawe zdjęcia. Do granicy z Czechami dotarliśmy z opóźnieniem. Męczące acz urokliwe w zastanych warunkach wejście na Czartowiec (zdjęcia obok). Potem już wejście na Kowadło w całkowitych ciemnościach. Mieliśmy oczywiście ze sobą czołówki, które nieźle się sprawowały zwłaszcza dzięki pomocy dobrze odbijającemu światło śniegowi, ale zejście jakby na oślep, byle w dół do jakiejś drogi tak, żeby wypatrzeć jakieś światła i znaleźć obojętnie jaki nocleg. Ubrania przemoczone łącznie z butami, a miało być jesiennie. W końcu udało się znaleźć nocleg w okolicach leśniczówki w Bielicach. Dostaliśmy po ok. 6-7 koców ale i tak było mroźno i ledwo dało się spać.

Góry Sowie - Wielka Sowa - 1015m

Wrzesień 2004. Tydzień na regenerację i jeszcze w te same wakacje udało się zdobyć 8 szczyt KGP. Wycieczka bardziej w formie odpoczynku, jeden dzień, konkretny cel. Początek w Głuszycy, dalej niebieskim i czerwonym szlakiem w Okolicę osławionej Osówki i na Wielką Sowę. Jedyna pamiętna rzecz to bardzo gęsta mgła w okolicach szczytu, pogoda typowo jesienna. Powrót  okolicami Walimia do Jedliny Zdroju. Jedna z prostszych wypraw.

Beskid Żywiecki - Babia Góra - 1725m

(Wrzesień 2004). Czwarty dzień wyprawy to krótki odcinek - ok. 13km. Było dość parno. Pół dnia odpoczywaliśmy. Nocleg gdzieś na granicy PL-Słowacja. Był mróz - nie bardzo się go we wrześniu spodziewaliśmy, nie dało się spać. Musieliśmy cały czas się ruszać w namiocie i rozmawiać, żeby było cieplej. W dodatku do późna w ciemnościach trwała jeszcze niedaleko wycinka drzew. Zebraliśmy się chyba ok. 4.30 żeby się rozruszać i nie czuć zimna. Dalej granicą słowacką, nawet trochę na skróty przez terytorium tegoż państwa i dalej w stronę Babiej Góry. Coraz wyżej, roślinność przypominająca niższe partie Tatr, potem skałki, na wys. ok. 1650m oblodzone skałki i zamarznięta woda w nieckach kamiennych, ale temperatura powietrza nieco wyższa. Na szczytach Babiej Góry nie pozostawaliśmy długo, zbyt wietrznie, robiło się zimno. Kilka zdjęć i marsz w dół. Najgorzej było się wlec po rozgrzanym asfalcie (jeszcze bardziej dawał się we znaki w kontraście z lodem na górze) najdłuższej polskiej wsi - Zawoi. Wreszcie przystanek PKS i dojazd do Suchej Beskidzkiej. Dalej PKP.
Podsumowując - była to chyba najbardziej wyczerpująca i urozmaicona trasa na drodze do KGP. Ponad 100km pieszo w 5 dni w niespodziewanie skrajnych warunkach. Osiągnięcie tym większe, że wydałem tylko ok. 70 PLN (bilety, jedzenie, noclegi) za 5 dni na górskich szlakach.

Beskid Śląski - Skrzyczne - 1257m

(Wrzesień 2004). Jak w poprzednim poście, rozbiliśmy się na płaskim kawałku dość stromego, zalesionego jeszcze zbocza Skrzycznego. Spało się dobrze, ale następnego dnia wiało tak mocno, że pół godziny męczyliśmy się ze złożeniem namiotu, po prostu odlatywaliśmy z nim jak z żaglem. Potem wiatr się nieco uspokoił i na Skrzyczne udało się wejść bez większych problemów, było dość gorąco, na szczycie znowu wietrznie. Stwierdziliśmy, że jesteśmy na tyle w formie, że uda się jeszcze zaliczyć Baranią Górę, która do KGP nie należy, ale jest dość dobrze rozpoznawalna. I tu kryzys, brak wody, ale nikt nie chciał być tym, który wypije ostatnie krople wody (losowanie). Zejście do Węgierskiej Górki - 23km w upale bez wody tego dnia dało się we znaki. Odpoczęliśmy jednak dobrze. Z rana padało, zmokliśmy, ale może dzięki temu nie marnowaliśmy wody pitnej. Kolejne ponad 20km w kierunku Korbielowa.

Beskid Mały - Czupel - 934m

Wrzesień 2004. Wycieczka zaplanowana na 5 dni, której celem było zdobycie kolejnych trzech szczytów KGP. Trzy osoby, pociąg, znowu niezbędne minimum, jak najtaniej i jak najciekawiej - to główne założenia. Beskid Mały jest na tyle mały, że można go przejść w kilka godzin. Zaczęliśmy z Wilkowic na południe od Bielska-Białej. Na początku płasko, potem coraz bardziej stromo i w las. Nie wiadomo dokładnie kiedy minęliśmy Czupel, ale minęliśmy go na pewno, góra dość niska, niczym nie wyróżniająca się od okolicznych i zadrzewiona. Następnie zeszliśmy do głównej drogi i tam złapaliśmy stopa w okolice Jeziora Żywieckiego. Zdecydowaliśmy się na przejście do Beskidu Śląskiego i atak na Skrzyczne jeszcze tego samego dnia, ale zastała nas noc.

Bieszczady - Tarnica - 1346m

Sierpień 2004. Z Bieszczadami jest ten problem, że dla większości są daleko. I nie są takie dzikie i odludne jak kiedyś mawiano. Jednak nie warto się tam wybierać jedynie po to, żeby zaliczyć Tarnicę. 14h tłuczenia się pociągami (3 albo 4 przesiadki) a to dopiero początek. Znowu chodziło o to, żeby było jak najtaniej. Mieliśmy ze sobą 1,5l spirytusu (nie ma to jak zabierać alkohol na Wschód), w sumie więcej niż wody. Ale po pierwszym etapie tripu wioska Komańcza - baza studencka Rabe część z tego posłużyła za zapłatę za nocleg, który się przedłużył o jeden dzień. Górski klimat jednak sprzyja szybszemu trzeźwieniu, stąd też obsuwa wyniosła tylko jeden dzień. Niestety nie pamiętam drugiego dnia, a po trzecim dotarliśmy do Cisnej, gdzie wyspaliśmy się tanio w jakiejś szkole. Część ekipy nie wytrzymała trudów podróży i zdecydowała się wracać. Reszta (3 osoby) dotarła do kwintesencji Bieszczad - Połonin Wetlińskiej i Caryńskiej - widok niby standardowy, ale fakt że jest to jednak skraj Polski każe je dobrze zapamiętać na wiele lat nawet mimo braku zdjęć. Na Tarnicę dotarło już tylko dwóch. Jeden z nas uległ zatruciu pokarmowemu i po odprowadzeniu na pogotowie spotkaliśmy się dopiero dnia następnego - dnia powrotu po 6 dniach przygód.

Masyw Śnieżnika - Śnieżnik - 1425m

Czerwiec 2004. Wreszcie coś większego i więcej osób. Jak zwykle chodziło o to, żeby zdobyć główny cel a po drodze zobaczyć jak najwięcej, a więc nie powtarzać szlaków podczas wejścia i zejścia. Znowu dwa dni, z tym że jedne z najdłuższych dni w roku, a więc bez specjalnych rygorów czasowych. Do takiego podejścia zawsze najlepszy był pociąg. Najtańszy i nie trzeba się martwić o pozostawiony w konkretnym miejscu sprzęt (np. samochód, rowery itp.). Sprzęt - tylko niezbędne minimum, bez powtarzania, jedna czy dwie czołówki na wszystkich itp., tylko jeden namiot, ciasno w 5 osób, ale można się raz przemęczyć. Przystanek Długopole i w drogę na Zachód czerwonym szlakiem do Międzygórza. Po pierwszym wysiłku zawsze można zweryfikować swoje zapasy wody i jedzenia, sił i formy oraz czasy przejścia. Wszystko było ok. Przez 6 lat od wycieczki wiele wyleciało z głowy, ale może nie było warte zapamiętania, nic spektakularnego się nie działo, dość gorąco i łatwy szlak do schroniska Na Śnieżniku. Herbata i o ok. 20.00 zielonym szlakiem do góry, nieco bardziej stromo, ale w lato to nie problem. Na szczycie ok. 21.30. Wciąż jeszcze widno, przez pół godziny - wystarczy żeby rozbić namiot. Teoretycznie się nie powinno w Parku Krajobrazowym, ale najważniejsze, żeby nic po sobie nie zostawić, nie śmiecić. Spanko do pierwszych promieni Słońca i w drogę granicą z Czechami. Gorąco, ale widoki super. Droga na Mały Śnieżnik bardzo przyjemna, prawie płasko cały czas i miękkie podłoże. Potem trochę gorzej. Najbardziej męczące były okolice Trójmorskiego Wierchu, rekompensata w postaci łyku wody ze źródeł Nysy Kłodzkiej wystarczająca. Dalej zejście do Międzylesia, znów na pociąg. Tu już narzekania, po 25km drugiego dnia czuć pękające odciski.

Góry Stołowe - Szczeliniec Wielki, 919m

Maj 2004. Trip dwudniowy. Tyle wystarczy, żeby zwiedzić wszystko co trzeba w Górach Stołowych. Oczywiście szlaków jest kilka i urozmaicać wędrówkę można sobie na wiele sposobów. Wybraliśmy przejście szlakami od Kudowy do Polanicy. Jak zawsze plan był dość prosty. Wstać wcześnie, zdążyć na pociąg i wyrobić się przed odjazdem planowanego pociągu z miejsca docelowej wędrówki. Reszta wychodzi po drodze. Na początek zwiedziliśmy Skalne Miasto (to mniejsze, po polskiej stronie). Tym razem problemem było znalezienie noclegu. Zawsze, gdy jest to możliwe, staramy się nie spać w schroniskach, tym razem jednak wybór schroniska Pasterka był najrozsądniejszy. Drugiego dnia mieliśmy 12 godzin na przejście do Polanicy "zahaczając" o Szczeliniec Wielki. Jest to jedna z najlepiej zagospodarowanych turystycznie gór na trasie KGP, dużo poręczy, schodków, trasa ciekawie opisana. Tego dnia trzeba było przejść ok. 30km, to dość sporo jak na górski trip z ekwipunkiem, ale temperatura i wilgotność była odpowiednia, dopiero na ok. 5km przed końcem zaczęło się narzekanie. Wcześniej było sporo do podziwiania, m.in ciekawe podejścia z licznymi miejscami widokowymi czy tzw. skalne grzyby. Charakterystyczne dla Gór Stołowych są płaskie szczyty i skalne urwiska. Ich ukształtowanie pozostaje w pamięci nawet po urzeczywistnionych kilkudziesięciu innych górskich wyprawach. Jedna z najprzyjemniejszych tras na drodze do KGP.

Góry Bardzkie - Kłodzka Góra, 765m

Kwiecień 2004. Pierwszy, trzyosobowy wypad w góry na drodze po Koronę. Jednodniowy, bez specjalnych przygotowań. Mapa, rozkład jazdy PKP i niewiele więcej trzeba. Było dość gorąco jak na kwiecień, słonecznie. Trasa przebiegała od miejscowości Bardo do Kłodzka. Na początek miejscami strome podejście "drogą krzyżową" aż do "obrywu skalnego" w punktem widokowym na Bardo. Sam szczyt Kłodzkiej Góry łatwo "przegapić", bo podejście pod nią jest dość łagodne, trudniej jest nieco wcześniej, gdy wchodzi się na górę Ostrą, można się zmęczyć. Trasa niewymagająca, przejście zajęło ok. 7 godzin, raczej trudno umrzeć z pragnienia, ale w ciepłe dni w kilkulitrowy zapas wody należy się zaopatrzyć. W pamięci pozostał jeszcze widok małych śniegowych czap, których o tej porze roku w tym rejonie trudno się spodziewać.